Trochę czasu już od wyścigu minęło, opadły emocje, nogi odpoczęły. Pora bym opisał swoją przygodę z Jura Maratonem.
Moje właściwe przygotowania do wyścigu zaczęły się dwa tygodnie wcześniej, kiedy to przesiadłem się z szosówki na rower crossowy i zacząłem jeździć nim po szlaku, w zasadzie dwukrotnie przejechałem trasę od Częstochowy do Krakowa, robiąc ją na kilka razy, samotnie i z kolegami, oraz wykorzystując pociągi by się nie przetrenować. Już na samym początku okazało się, że opony trzeba będzie zmienić z 32 mm slicków na coś bardziej terenowego. Wybór padł na Toga Bloodhound 38 mm z dość agresywnym bieżnikiem. Był to chyba bardzo trafiony wybór, nie miałem z nimi żadnego problemu na trasie.
Dzień przed wyścigiem nerwowe przygotowania. Ponieważ większość dnia miałem zajętego (jazdy a potem wyniki matur), sprawdzanie sprzętu i pakowanie zacząłem dopiero wieczorem. Z planów położenia się spać o 21 oczywiście nici, zasnąłem dopiero o północy. Trzy godziny snu i cały zestaw budzików wyć, bym przypadkiem nie zaspał. Od razu na równe nogi, ostanie pakowanie, śniadanie, przygotowywanie izotoników. Gdy tylko skończyłem, przed domem czekał na mnie już Adrian z ojcem. Sporo czasu zajęło nam zamontowanie roweru na dachu, a potem objazd całego Zawiercia przez Kromołów, gdyż droga była zablokowana przez przewróconego tira i zmasakrowany samochód… Leśniczy nie mógł się doczekać na nas, ale po kilkunastu minutach wreszcie znaleźliśmy się pod jego domem. Kolejny rower na dach i szybko do Częstochowy. Na miejscu byliśmy o 5:10. Z delikatnym pośpiechem zaczęliśmy przygotowania do startu. Najpierw odebraliśmy numery startowe, potem rozgrzewka. Start został przesunięty na 6:30, więc spokojnie ustawiliśmy się na początku stawki, by mieć ułatwiony start.
Ruszyliśmy punktualnie. Na początku to czego się obawiałem – bardzo mocne tempo. W planach miałem się oszczędzać, ale nic z tego nie wyszło. Do Olsztyna średnia… 31,5 km/h. No ale potem piach, teren i podzieliliśmy się na małe grupki. Starałem się jechać cały czas z Adrianem, razem było nam bardzo dobrze, jednak niestety przed Suliszowicami złapał gumę i musieliśmy się rozstać. Po tym wydarzeniu straciłem motywację do walki i co chwilę zaczęły mnie wyprzedzać grupki kolarzy. Przed Ostrężkikiem siadłem na kole kilku osobom, razem przejechaliśmy przez piachy, pomogłem im nawet w Przewodziszowicach, gdzie bez mojej pomocy z pewnością by się pogubili. Niestety urwali mnie pod górę w Mirowie i zostałem tylko z jednym facetem. Razem dojechaliśmy do pierwszego bufetu. Tam zatrzymałem się dosłownie na 30 sekund, wziąłem banana i ciastka do kieszeni, Powerade’a do bidonu, pomarańczę skonsumowałem i natychmiast ruszyłem dalej.
Od Podlesic były mi już doskonale znane tereny. Od Morska na asfalcie ścigałem się z pewnym gościem na fullu, który niesamowicie cisnął na podjazdach, a na zjazdach go dochodziłem. Ostatecznie jednak mi uciekł w terenie i zostałem sam. I tak w zasadzie samotnie dojechałem do Rabsztyna. Jedynie w okolicach Smolenia wyprzedziło mnie może 2-3 osoby. Postój na drugim bufecie był już dłuższy, bo trwał może dwie minuty. Musiałem złapać trochę oddechu i zregenerować siły korzystając z bufetowego jedzenia i picia.
No i dalej w drogę – znowu samotnie i znowu ktoś mnie tam wyprzedził. Starałem się jechać spokojnie, równo i mocno, tak by się nie przeciążać. Wyczekiwałem mojego ulubionego szosowego zjazdu przed Krzeszowicami. Tam jechało mi się świetnie i dogoniłem pewnego starszego pana, który siadł mi na kole. Razem dojechaliśmy niemal pod Brzoskwinię, ale powoli zaczynałem finisz i urwałem go pod górę. Dużym zaskoczeniem było dla mnie, gdy trzyosobowa grupka wyprzedziła mnie przed wąwozem przed Balicami. Oczywiście tym razem nie dałem się im urwać. Specjalnie pierwszy wjechałem w wąwóz, by resztę przyblokować, a potem na asfalcie korzystając z mojej przewagi jako szosowca, kontrolowałem sytuacje siedząc cały czas komuś na kole. Na ostatnich metrach wykorzystałem resztki energii w sprincie do mety objeżdżając pozostałą trójkę dosłownie o ułamki sekund.
Pierwsze uczucie na mecie – kompletny brak zmęczenia. Adrenalina jednak robi swoje. Czułem, że spokojnie mógłbym jeszcze zrobić wiele kilometrów. Czuję, że gdyby mnie ktoś ciągnął przez ostatnie 40 km, bo wtedy czułem się najlepiej, mógłbym nadrobić sporo czasu. A samotnie ciężko się zmobilizować do ataku, tym bardziej jeśli kilometr do przodu i do tyłu nikogo nie było…
No ale z 33. miejsca open i 1. w swojej kategorii i tak jestem zadowolony. Zdobyłem mnóstwo doświadczenia, które z pewnością wykorzystam na przyszłorocznym maratonie.
Ponieważ na mecie byłem około 14:45, czekało mnie trochę czekania na dekorację zwycięzców. Czas jednak wypełniły miłe rozmowy, posiłek i odpoczynek.
Ze swojej nagrody, wysokiej klasy pulsometru Timexa, jestem naprawdę zadowolony. Spodziewałem się dzwonka czy lusterka rowerowego, a tu miłe zaskoczenie. Wielki plus dla organizatorów! Zarówno za nagrody, jak i zabezpieczenie trasy oraz zapewnienie miłej atmosfery.
Dziękuję wszystkim za dobrą zabawę, oby takich imprez było jak najwięcej. Do zobaczenia za rok!
Nie jestem jeszcze takim wariatem by robić fotki podczas jazdy na wyścigu, choć widziałem kilku takich i nawet załapałem się w kadr
Więc jakby ktoś mnie znalazł to prosze o takie zdjęcia. Poniżej link do fotografii i filmiku z odpoczynku i dekoracji:
http://www.moonbeam.boo.pl/galeria/main.php?cmd=album&var1=Na+rowerze%2FWy%9Ccigi%2FJura+Maraton/
PS. Gratulacje dla Leśniczego, który pokazał klasę! Choć i tak wiedziałem że stanie na podium, nie mogło być inaczej. Janusz, jesteś wielki!
PS2. Leśniczego odważył się objechać pewien Łukasz Szumiec z Jasła, podobno o pół koła, bo finisz był ostry. Respekt dla niego...
Link do zdjęcia z podium